Witajcie Ptaszęta!
Chociaż właściwie to o sobie chyba tak powinnam napisać, bo firma rzuca mnie samolotami ostatnio po całym świecie, w szał jakiś powpadali. Od jesieni cisza, spokój, już nawet przeglądanie w biurze katalogów biżuterii i aranżowanie zbędnych spotkań z najwymyślniejszymi agencjami designerskimi zaczynało mnie nużyć, a teraz nagle natłok doznań, zdarzeń i podróży: dziś Berlin, jutro NY, a w piątek - niech zajrzę do terminarza na biodrze mojego słodkiego Maxa - zapewne znów jakaś Brazylia.
Mimo lat wprawy (a może właśnie w miarę ich upływu) z trudem koordynuję dobór kremów i odżywek stosownie do skokowych zmian klimatycznych. Nie nadążam nawet butów zmienić między odprawami, a co dopiero mówić o przepakowywaniu walizek! Mimo najszczerszych chęci, nie starczyłoby mi ani czasu, ani - nie sądziłam, że kiedykolwiek dojdę do tak dramatycznego wyznania - odzieży! Ustawiam zatem tylko w galopadzie między taksówkami kolejne pakunki w przedpokoju, a z kolejnej podróży wracam już z następnymi, z kompletem gustownych kreacji, zakupionych mimochodem i po drodze - ale przecież nie bez smaku i namysłu. Jako kobieta elegancka wiem bowiem, że kto nie znajdzie czasu na porządne zakupy, kupuje dwa razy. Czy jakoś tak...
To akurat pozytywy tego transportowego szaleństwa, bo w myśl tai-chi, fung-shui czy innej kamasutry zawsze jakieś znajdę. Ostatecznie to wojaże służbowe, więc korzystam do woli z firmowych kart: w czymś się przecież na spotkaniach pokazać trzeba. Skutkiem tego powoli dochodzę do stanu, że już wkrótce najstarsze z porzuconych waliz po prostu wylądują na śmietniku w ramach wiosennych porządków, a wymiana zawartości w szafach odbędzie się niejako samoczynnie na zasadzie: co się nie mieści w drzwiach, wypchnij oknem. Czy jakoś tak...
W myśl tych samych zasad życia w równowadze i zgodzie ze sobą samą (bo po ostatniej awanturze o zgodzie z matką zapomnieć mogę ostatecznie), pamiętam także o codziennej porcji relaksu. Jako że seks tantryczny nuży mnie już nieco, zwłaszcza że nie zawsze akurat te mięśnie się w jego konsekwencji rozluźniają, co powinny, często funduję sobie najzwyklejszy kwadrans estetyczny: siadam w hotelowej kawiarni lub restauracji nad filiżanką aromatycznej herbaty po to tylko, by przez piętnaście minut pokontemplować uroczy rozgardiasz boyów, kelnerów i młodzieńców wszelkiej innej maści. Bo jak powiadają stare, przemądre Włoszki: wystarczy siąść na wylocie, a na pewno coś wleci. No, może niekoniecznie w Islandii.
Za to - a propos piątku - w Rio chwile te urastają wprost proporcjonalnie do ilości odsłoniętych ciał do rangi przeżyć prawdziwie zmysłowych, a często także i dalszych, lub (rzec by należało) głębszych. Gdyby nie życzliwość, kurtuazja i bezpretensjonalność tamtejszych mężczyzn, doprawdy nie wiem, jak udało by mi się przetrwać conocne uciążliwości zmian czasowych i klimatycznych, że o klimakteryjnych nie wspomnę. Bo o ich przymiotach fizycznych rozprawiać chyba nie muszę. Chociaż przyznać trzeba, że co tam ogólne pojęcie! Nic tak nie kształci, jak regularne podróże.
Czego i Wam, Skarbeńki, życzę
KoKo, 6.2.2008
Złotka Moje Najdroższe, ratunku!
Wciąż nie mogę się pozbierać po wydarzeniach ubiegłego tygodnia!
Nie dość, że karnawał w tym roku taki krótki, i zanim zdążyłam pokazać się w którejś z moich nowych sukien z wycięciem do pachwin, już topiłam smutki w marmoladzie z wyśmienitych pączków pani Gessler. Dla uspokojenia nastroju spróbowałam odmiany i wymieniłam przed terminem tipsy z pastelowo-złocistych na beżowo-różowe, ale wcale mi to nie pomogło. Przeciwnie: wybrzydzając we wzorach zimowych, najwyraźniej za dużo czasu spędziłam w oparach chemikaliów, rozpylanych w salonie madame Trotzky. Sama nie zwróciła bym uwagi, ale Fifik, który po moim powrocie do domu tradycyjnie od razu rzucił się zlizać świeżo utwardzony lakier z prawej dłoni i stopy, zaczął dziwnie podrygiwać. Gdy już się wyciszył i uspokoił, stwierdził, żebym zmieniła dealera albo nasłała na Trocką sanepid, bo właśnie ukazały mu się najczarniejsze epizody z lat szczenięctwa. Nie dopytywałam, a szkoda, bo może szczera rozmowa wyjaśniła by wreszcie zagadkę jego naderwanego ogona, który swego czasu niemal trzeba było amputować. Resztę wieczora spędziliśmy wyjąc do klasyków Cole'a Portera, ze szczególnym uwzględnieniem "When I Fall In Love', bo dawno nas już nikt nie pokochał prawdziwie. Następnego dnia jednak, w porannej wizji, wydarzenia powróciły z pełną mocą, która unieruchomiła mnie w łóżku na dobre. Zawezwałam zaprzyjaźnionego doktora T., wziętego internistę, opiekującego się mą kruchą istotą od lat, i przez ten czas wzywanego i wziętego niejednokrotnie. Tym razem fanaberie nie były mi w głowie, zaprzątniętej problemami wyższymi ponad potrzeby płciowe. Z wdzięcznością przyjęłam wiadomość o konieczności pozostania w łóżku przynajmniej przez trzy doby (zatrucie wziewne nieokreśloną substancją chemiczną), a także leki, okraszone jeszcze inhalacją usta-usta.
Na tym jednak poprzestaliśmy, co w pełni potwierdziło mój słaby stan, skoro nawet wobec powalającej męskości stalowookiego medyka i jego znacznej męskości, pozostałam tym razem obojętna na wszelkie jego wdzięki. A wszystko przez zmiany w pracy!
Niepokojące wieści do mnie nie docierały, ale nic dziwnego, skoro zwyczajowo nie czytam służbowych maili, a wszyscy moi asystenci najwyraźniej postanowili utrzymać je w tajemnicy. Rozumiem, kiedy chodzi o nudne sprawy strategiczne czy logistyczne, z którymi zupełnie sprawnie radzą sobie samodzielnie. Ale nie przekazanie mi informacji tej wagi, trąciło groźbą zwolnień.
Przeczuły to bestie słodkie, bo kiedy w środę wtargnęłam do biura jak furia, zdeterminowana do urządzenia solidnej pokazówki, zastałam w gabinecie wyjątkowo piękny bukiet firmowych piwonii, a świeżo ogolony, gładziutki, mięciutki Robercie (mój osobisty), podsunął mi wyjątkowo aromatyczną kawę z bezą. Poza tym kołatało mi po głowie, że coś tam jednak czasami bąkali o jakichś cięciach budżetowych, ale zbywałam ich zdaje się, opływając jak zwykle w codziennych zbytkach. Popołudniowy okrągły stół z Patrycją z zarządu w pełni potwierdził najgorsze obawy: decyzja o ograniczeniach wydatków zapadła. W połowie miesiąca zaczyna się audyt zmierzający do ukrócenia nieuzasadnionych kosztów. To ostatnie nieco mnie podbudowało, bo przecież czego jak czego, ale zasadności kosztów kosmetyczno-upiększających i ogólnie relaksujących, zawsze umiem dowieść. Chwilowo jednak nie sypiam, targana niepewnością co do dalszych losów moich licznych zabiegów i przyjemności, a przez tę niepewność coraz bardziej ich potrzebująca. Zaklęty krąg obłędu! Do tego jeszcze muszę szczerze przyznać, że nos Patrycji zrobili naprawdę genialnie, co ostatecznie mnie dobiło. Przecież jak tak dalej pójdzie, żeby jej dorównać, będę musiała zacząć dopłacać z własnej kieszeni! Życie nie jest sprawiedliwe...
Wciąż nie mogę się pozbierać po wydarzeniach ubiegłego tygodnia!
Nie dość, że karnawał w tym roku taki krótki, i zanim zdążyłam pokazać się w którejś z moich nowych sukien z wycięciem do pachwin, już topiłam smutki w marmoladzie z wyśmienitych pączków pani Gessler. Dla uspokojenia nastroju spróbowałam odmiany i wymieniłam przed terminem tipsy z pastelowo-złocistych na beżowo-różowe, ale wcale mi to nie pomogło. Przeciwnie: wybrzydzając we wzorach zimowych, najwyraźniej za dużo czasu spędziłam w oparach chemikaliów, rozpylanych w salonie madame Trotzky. Sama nie zwróciła bym uwagi, ale Fifik, który po moim powrocie do domu tradycyjnie od razu rzucił się zlizać świeżo utwardzony lakier z prawej dłoni i stopy, zaczął dziwnie podrygiwać. Gdy już się wyciszył i uspokoił, stwierdził, żebym zmieniła dealera albo nasłała na Trocką sanepid, bo właśnie ukazały mu się najczarniejsze epizody z lat szczenięctwa. Nie dopytywałam, a szkoda, bo może szczera rozmowa wyjaśniła by wreszcie zagadkę jego naderwanego ogona, który swego czasu niemal trzeba było amputować. Resztę wieczora spędziliśmy wyjąc do klasyków Cole'a Portera, ze szczególnym uwzględnieniem "When I Fall In Love', bo dawno nas już nikt nie pokochał prawdziwie. Następnego dnia jednak, w porannej wizji, wydarzenia powróciły z pełną mocą, która unieruchomiła mnie w łóżku na dobre. Zawezwałam zaprzyjaźnionego doktora T., wziętego internistę, opiekującego się mą kruchą istotą od lat, i przez ten czas wzywanego i wziętego niejednokrotnie. Tym razem fanaberie nie były mi w głowie, zaprzątniętej problemami wyższymi ponad potrzeby płciowe. Z wdzięcznością przyjęłam wiadomość o konieczności pozostania w łóżku przynajmniej przez trzy doby (zatrucie wziewne nieokreśloną substancją chemiczną), a także leki, okraszone jeszcze inhalacją usta-usta.
Na tym jednak poprzestaliśmy, co w pełni potwierdziło mój słaby stan, skoro nawet wobec powalającej męskości stalowookiego medyka i jego znacznej męskości, pozostałam tym razem obojętna na wszelkie jego wdzięki. A wszystko przez zmiany w pracy!
Niepokojące wieści do mnie nie docierały, ale nic dziwnego, skoro zwyczajowo nie czytam służbowych maili, a wszyscy moi asystenci najwyraźniej postanowili utrzymać je w tajemnicy. Rozumiem, kiedy chodzi o nudne sprawy strategiczne czy logistyczne, z którymi zupełnie sprawnie radzą sobie samodzielnie. Ale nie przekazanie mi informacji tej wagi, trąciło groźbą zwolnień.
Przeczuły to bestie słodkie, bo kiedy w środę wtargnęłam do biura jak furia, zdeterminowana do urządzenia solidnej pokazówki, zastałam w gabinecie wyjątkowo piękny bukiet firmowych piwonii, a świeżo ogolony, gładziutki, mięciutki Robercie (mój osobisty), podsunął mi wyjątkowo aromatyczną kawę z bezą. Poza tym kołatało mi po głowie, że coś tam jednak czasami bąkali o jakichś cięciach budżetowych, ale zbywałam ich zdaje się, opływając jak zwykle w codziennych zbytkach. Popołudniowy okrągły stół z Patrycją z zarządu w pełni potwierdził najgorsze obawy: decyzja o ograniczeniach wydatków zapadła. W połowie miesiąca zaczyna się audyt zmierzający do ukrócenia nieuzasadnionych kosztów. To ostatnie nieco mnie podbudowało, bo przecież czego jak czego, ale zasadności kosztów kosmetyczno-upiększających i ogólnie relaksujących, zawsze umiem dowieść. Chwilowo jednak nie sypiam, targana niepewnością co do dalszych losów moich licznych zabiegów i przyjemności, a przez tę niepewność coraz bardziej ich potrzebująca. Zaklęty krąg obłędu! Do tego jeszcze muszę szczerze przyznać, że nos Patrycji zrobili naprawdę genialnie, co ostatecznie mnie dobiło. Przecież jak tak dalej pójdzie, żeby jej dorównać, będę musiała zacząć dopłacać z własnej kieszeni! Życie nie jest sprawiedliwe...