Hot!

KoKo, 6.2.2008

Złotka Moje Najdroższe, ratunku!

Wciąż nie mogę się pozbierać po wydarzeniach ubiegłego tygodnia!

Nie dość, że karnawał w tym roku taki krótki, i zanim zdążyłam pokazać się w którejś z moich nowych sukien z wycięciem do pachwin, już topiłam smutki w marmoladzie z wyśmienitych pączków pani Gessler. Dla uspokojenia nastroju spróbowałam odmiany i wymieniłam przed terminem tipsy z pastelowo-złocistych na beżowo-różowe, ale wcale mi to nie pomogło. Przeciwnie: wybrzydzając we wzorach zimowych, najwyraźniej za dużo czasu spędziłam w oparach chemikaliów, rozpylanych w salonie madame Trotzky. Sama nie zwróciła bym uwagi, ale Fifik, który po moim powrocie do domu tradycyjnie od razu rzucił się zlizać świeżo utwardzony lakier z prawej dłoni i stopy, zaczął dziwnie podrygiwać. Gdy już się wyciszył i uspokoił, stwierdził, żebym zmieniła dealera albo nasłała na Trocką sanepid, bo właśnie ukazały mu się najczarniejsze epizody z lat szczenięctwa. Nie dopytywałam, a szkoda, bo może szczera rozmowa wyjaśniła by wreszcie zagadkę jego naderwanego ogona, który swego czasu niemal trzeba było amputować. Resztę wieczora spędziliśmy wyjąc do klasyków Cole'a Portera, ze szczególnym uwzględnieniem "When I Fall In Love', bo dawno nas już nikt nie pokochał prawdziwie. Następnego dnia jednak, w porannej wizji, wydarzenia powróciły z pełną mocą, która unieruchomiła mnie w łóżku na dobre. Zawezwałam zaprzyjaźnionego doktora T., wziętego internistę, opiekującego się mą kruchą istotą od lat, i przez ten czas wzywanego i wziętego niejednokrotnie. Tym razem fanaberie nie były mi w głowie, zaprzątniętej problemami wyższymi ponad potrzeby płciowe. Z wdzięcznością przyjęłam wiadomość o konieczności pozostania w łóżku przynajmniej przez trzy doby (zatrucie wziewne nieokreśloną substancją chemiczną), a także leki, okraszone jeszcze inhalacją usta-usta.

Na tym jednak poprzestaliśmy, co w pełni potwierdziło mój słaby stan, skoro nawet wobec powalającej męskości stalowookiego medyka i jego znacznej męskości, pozostałam tym razem obojętna na wszelkie jego wdzięki. A wszystko przez zmiany w pracy!

Niepokojące wieści do mnie nie docierały, ale nic dziwnego, skoro zwyczajowo nie czytam służbowych maili, a wszyscy moi asystenci najwyraźniej postanowili utrzymać je w tajemnicy. Rozumiem, kiedy chodzi o nudne sprawy strategiczne czy logistyczne, z którymi zupełnie sprawnie radzą sobie samodzielnie. Ale nie przekazanie mi informacji tej wagi, trąciło groźbą zwolnień.

Przeczuły to bestie słodkie, bo kiedy w środę wtargnęłam do biura jak furia, zdeterminowana do urządzenia solidnej pokazówki, zastałam w gabinecie wyjątkowo piękny bukiet firmowych piwonii, a świeżo ogolony, gładziutki, mięciutki Robercie (mój osobisty), podsunął mi wyjątkowo aromatyczną kawę z bezą. Poza tym kołatało mi po głowie, że coś tam jednak czasami bąkali o jakichś cięciach budżetowych, ale zbywałam ich zdaje się, opływając jak zwykle w codziennych zbytkach. Popołudniowy okrągły stół z Patrycją z zarządu w pełni potwierdził najgorsze obawy: decyzja o ograniczeniach wydatków zapadła. W połowie miesiąca zaczyna się audyt zmierzający do ukrócenia nieuzasadnionych kosztów. To ostatnie nieco mnie podbudowało, bo przecież czego jak czego, ale zasadności kosztów kosmetyczno-upiększających i ogólnie relaksujących, zawsze umiem dowieść. Chwilowo jednak nie sypiam, targana niepewnością co do dalszych losów moich licznych zabiegów i przyjemności, a przez tę niepewność coraz bardziej ich potrzebująca. Zaklęty krąg obłędu! Do tego jeszcze muszę szczerze przyznać, że nos Patrycji zrobili naprawdę genialnie, co ostatecznie mnie dobiło. Przecież jak tak dalej pójdzie, żeby jej dorównać, będę musiała zacząć dopłacać z własnej kieszeni! Życie nie jest sprawiedliwe...

0 komentarze: