Kochane Moje Rybeńki!
Mrozy się takie nagle porobiły, że jak ostatnio bladym świtem o dziewiątej nowego czasu na balkon wyszłam, żeby sprawdzić czy mój Fifik na porannym spacerze za daleko od domu nie odbiega, to mi nagłe skoki temperaturowe kompletnie maskarę posklejały. Nie zdążyłam nawet mrugnąć, i już miałam problemy z podniesieniem powieki. Zaplątałam się przez to koszmarnie w muślinową zasłonę, którą pomyliłam z podomką, i mało brakowało, a wybiła bym sobie świeżo założone implanty.
Kobieta z wiekiem coraz bogatsza w doświadczenia, więc w dobrej wierze od razu doradzę, by w takich wypadkach nie przyspieszać odtajania rzęs dyfuzyjną turbosuszarką do włosów, ani prawdopodobnie żadną inną. Następny kwadrans czekałam, aż białka oczu wybieleją po nadparzeniu, a brwi, cóż, musiałam je częściowo domalowywać. Jednym słowem: pechowy poranek.
Jak tu się dziwić, że ze wszech miar wolę kraje ciepłe, bo na tamte temperatury producenci kosmetyków są zdecydowanie lepiej przygotowani. Tyle że świeżo po miesięcznym pobycie w Afryce nie mogę sobie pozwolić na podobne ekstrawagancje przed nowym rokiem – przyjdzie mi cierpieć chłody przez te niekończące się momenty męki, zanim od klatki schodowej przebiegnę najszybszym nawet truchcikiem do służbowej limuzyny.
Na szczęście w pracy klimatyzacja, którą z premedytacją każę ustawiać na ulubione 25 stopni, co ma te pozytywne skutki, że powabni chłopcy, choćby nie wiadomo jak płaszczami okutani brnęli do pracy w porannej zawierusze, w firmie natychmiast zrzucają wszelkie zbędne okrycia, pozostając tylko w służbowych, przewiewnych podkrawatowych koszulach, które niezwykle stymulująco działają na moją żadną wrażeń wyobraźnię. Z drugiej strony najwyższa pora sprowokować rotację personelu, część z nich bowiem do znudzenia mi się już opatrzyła.
Tyle tylko, że nie wszędzie można liczyć na podobny komfort termiczny. Żądna doznań kulturalnych połasiłam się na festiwal filmów pokręconych. Szczerze pisząc, nie przestudiowałam nawet pobieżnie programu, ale Izabela doniosła, że na jednej z projekcji przyuważyla raczą parę, bo teraz obowiązkowo pokazują się razem. No przecież nie mogłam sobie darować pozostania w tej kwestii w tyle, żeby ta wywłoka mogła się po wszystkich obnosić (a przyznała, że do mnie dzwoni jako piątej z kolei, zakładam że po mnie nastąpiła cała książka telefoniczna).
Wykupiłam więc bilety na wszystkie niedzielne seanse, które twardo odsiedziałam, przemarzając na obu kinowych salach niemiłosiernie, w dodatku narażona na przeciągi biegając między pomieszczeniami, w których projekcje odbywały się symultanicznie. Święto narodowe, w całej okolicy nic zjeść, na moje żale i pretensje obsługa pozostała całkiem głucha.
Dalej się ruszyć bałam, żeby sław nie przegapić, zamówienia z dowozem trwały godzinami, po słynnych kochankach nie było ni śladu, chociaż oglądałam wszystkich uważnie, rząd po rzędzie. Pod wieczór nie wytrzymałam wreszcie i poszłam. Na zakończenie miał zjawić się wprawdzie Poniedziałek, ale on - jako samotnie pokazujący się - całkiem już teraz jest passe, więc co będę sobie głowę zawracać. Wygłodzona, zziębiała, w przekrzywionej apaszce, ewakuowałam się w poczuciu klęski do domu, gdzie natychmiast zapodałam trzy lampki najlepszego koniaku.
Przed północą zatelefonowała rozanielona Violetta, tuż po rozmowie z Izą. Podobno przyszli na ostatni film. Ze złości złamałam najfinezyjniejszy tips, pomalowany w motyw z mojego najnowszego telefonu. I jak tu się dziwić, że ludzi kultura nie interesuje. Przecież w ten sposób nerwy i majątek można stracić, nie wspominając o zdrowiu.
0 komentarze:
Prześlij komentarz