Zycie codziennie serwuje nam paradoksy.
Jest cos perwersyjnego w poznawaniu faceta w sytuacji, gdy widziało się wcześniej wizerunek jego genitaliów w drewnianych ramkach - starannie sportretowanych w ołówku (w stanie spoczynku? w półwzwodzie?), zawieszonych z pietyzmem przez panią domu w centralnym punkcie łazienki, gdzie każdy z gości prędzej czy później trafić musi.
Paradoks polega zaś na tym ze ani autorki obrazka, ani właściciela klejnotów nie przyszło mi poznać aż do wczoraj.
Az żal, ilu interesujących gości marnuje się, bo natura uznała ze należeć będą do heretyckiej większości!
Zetkniecie z żonatym, dzieciatym, atrakcyjnym choć nieco zbyt wymuskanym mężczyzną (i podkreślam zdecydowanie: mężczyzną), wypranym z nieprzyjemnych akcentów machoidalnych, kulturalnym, węglookim i precyzyjnie niedogolonym, smukłym i stanowczym jednocześnie, o pięknym uśmiechu i melancholijnym spojrzeniu, to zawsze wielkie przeżycie. A w zestawieniu z powracającym w nagłym skojarzeniu wspomnieniem szkicu jego fiuta - cóż, w takich sytuacjach moja błyskotliwość i czar osobisty gwałtownie zwyżkuje.
W końcu nic nie jest takim, jakie się wydaje. Zwłaszcza jeśli jedno z rodzeństwa reprezentuje zdecydowanie odmienne preferencje... Poza tym podobno każdy nosi w sobie przecież jakiś pierwiastek bi (Ciekawe, co na to Mendelejew).
No i widzicie, Kochane Moje, ze szczególnym uwzględnieniem Psiuni, Wiernej Mojej Powierniczki: miało być pieprznie, a zrobiło się filozoficznie.
Na szczęście w kontaktach bezpośrednich najczęściej udaje mi się odwrócić te kolejność i proporcje ;)
0 komentarze:
Prześlij komentarz