Hot!
?max-results=10">More
');
    ?orderby=published&alt=json-in-script&callback=labelposts1\"><\/script>");

Other News

More news for your entertainment

KoKo, 7 kwietnia 2008

Witajcie Ptaszęta!

Chociaż właściwie to o sobie chyba tak powinnam napisać, bo firma rzuca mnie samolotami ostatnio po całym świecie, w szał jakiś powpadali. Od jesieni cisza, spokój, już nawet przeglądanie w biurze katalogów biżuterii i aranżowanie zbędnych spotkań z najwymyślniejszymi agencjami designerskimi zaczynało mnie nużyć, a teraz nagle natłok doznań, zdarzeń i podróży: dziś Berlin, jutro NY, a w piątek - niech zajrzę do terminarza na biodrze mojego słodkiego Maxa - zapewne znów jakaś Brazylia.

Mimo lat wprawy (a może właśnie w miarę ich upływu) z trudem koordynuję dobór kremów i odżywek stosownie do skokowych zmian klimatycznych. Nie nadążam nawet butów zmienić między odprawami, a co dopiero mówić o przepakowywaniu walizek! Mimo najszczerszych chęci, nie starczyłoby mi ani czasu, ani - nie sądziłam, że kiedykolwiek dojdę do tak dramatycznego wyznania - odzieży! Ustawiam zatem tylko w galopadzie między taksówkami kolejne pakunki w przedpokoju, a z kolejnej podróży wracam już z następnymi, z kompletem gustownych kreacji, zakupionych mimochodem i po drodze - ale przecież nie bez smaku i namysłu. Jako kobieta elegancka wiem bowiem, że kto nie znajdzie czasu na porządne zakupy, kupuje dwa razy. Czy jakoś tak...

To akurat pozytywy tego transportowego szaleństwa, bo w myśl tai-chi, fung-shui czy innej kamasutry zawsze jakieś znajdę. Ostatecznie to wojaże służbowe, więc korzystam do woli z firmowych kart: w czymś się przecież na spotkaniach pokazać trzeba. Skutkiem tego powoli dochodzę do stanu, że już wkrótce najstarsze z porzuconych waliz po prostu wylądują na śmietniku w ramach wiosennych porządków, a wymiana zawartości w szafach odbędzie się niejako samoczynnie na zasadzie: co się nie mieści w drzwiach, wypchnij oknem. Czy jakoś tak...

W myśl tych samych zasad życia w równowadze i zgodzie ze sobą samą (bo po ostatniej awanturze o zgodzie z matką zapomnieć mogę ostatecznie), pamiętam także o codziennej porcji relaksu. Jako że seks tantryczny nuży mnie już nieco, zwłaszcza że nie zawsze akurat te mięśnie się w jego konsekwencji rozluźniają, co powinny, często funduję sobie najzwyklejszy kwadrans estetyczny: siadam w hotelowej kawiarni lub restauracji nad filiżanką aromatycznej herbaty po to tylko, by przez piętnaście minut pokontemplować uroczy rozgardiasz boyów, kelnerów i młodzieńców wszelkiej innej maści. Bo jak powiadają stare, przemądre Włoszki: wystarczy siąść na wylocie, a na pewno coś wleci. No, może niekoniecznie w Islandii.

Za to - a propos piątku - w Rio chwile te urastają wprost proporcjonalnie do ilości odsłoniętych ciał do rangi przeżyć prawdziwie zmysłowych, a często także i dalszych, lub (rzec by należało) głębszych. Gdyby nie życzliwość, kurtuazja i bezpretensjonalność tamtejszych mężczyzn, doprawdy nie wiem, jak udało by mi się przetrwać conocne uciążliwości zmian czasowych i klimatycznych, że o klimakteryjnych nie wspomnę. Bo o ich przymiotach fizycznych rozprawiać chyba nie muszę. Chociaż przyznać trzeba, że co tam ogólne pojęcie! Nic tak nie kształci, jak regularne podróże.

Czego i Wam, Skarbeńki, życzę


KoKo, 6.2.2008

Złotka Moje Najdroższe, ratunku!

Wciąż nie mogę się pozbierać po wydarzeniach ubiegłego tygodnia!

Nie dość, że karnawał w tym roku taki krótki, i zanim zdążyłam pokazać się w którejś z moich nowych sukien z wycięciem do pachwin, już topiłam smutki w marmoladzie z wyśmienitych pączków pani Gessler. Dla uspokojenia nastroju spróbowałam odmiany i wymieniłam przed terminem tipsy z pastelowo-złocistych na beżowo-różowe, ale wcale mi to nie pomogło. Przeciwnie: wybrzydzając we wzorach zimowych, najwyraźniej za dużo czasu spędziłam w oparach chemikaliów, rozpylanych w salonie madame Trotzky. Sama nie zwróciła bym uwagi, ale Fifik, który po moim powrocie do domu tradycyjnie od razu rzucił się zlizać świeżo utwardzony lakier z prawej dłoni i stopy, zaczął dziwnie podrygiwać. Gdy już się wyciszył i uspokoił, stwierdził, żebym zmieniła dealera albo nasłała na Trocką sanepid, bo właśnie ukazały mu się najczarniejsze epizody z lat szczenięctwa. Nie dopytywałam, a szkoda, bo może szczera rozmowa wyjaśniła by wreszcie zagadkę jego naderwanego ogona, który swego czasu niemal trzeba było amputować. Resztę wieczora spędziliśmy wyjąc do klasyków Cole'a Portera, ze szczególnym uwzględnieniem "When I Fall In Love', bo dawno nas już nikt nie pokochał prawdziwie. Następnego dnia jednak, w porannej wizji, wydarzenia powróciły z pełną mocą, która unieruchomiła mnie w łóżku na dobre. Zawezwałam zaprzyjaźnionego doktora T., wziętego internistę, opiekującego się mą kruchą istotą od lat, i przez ten czas wzywanego i wziętego niejednokrotnie. Tym razem fanaberie nie były mi w głowie, zaprzątniętej problemami wyższymi ponad potrzeby płciowe. Z wdzięcznością przyjęłam wiadomość o konieczności pozostania w łóżku przynajmniej przez trzy doby (zatrucie wziewne nieokreśloną substancją chemiczną), a także leki, okraszone jeszcze inhalacją usta-usta.

Na tym jednak poprzestaliśmy, co w pełni potwierdziło mój słaby stan, skoro nawet wobec powalającej męskości stalowookiego medyka i jego znacznej męskości, pozostałam tym razem obojętna na wszelkie jego wdzięki. A wszystko przez zmiany w pracy!

Niepokojące wieści do mnie nie docierały, ale nic dziwnego, skoro zwyczajowo nie czytam służbowych maili, a wszyscy moi asystenci najwyraźniej postanowili utrzymać je w tajemnicy. Rozumiem, kiedy chodzi o nudne sprawy strategiczne czy logistyczne, z którymi zupełnie sprawnie radzą sobie samodzielnie. Ale nie przekazanie mi informacji tej wagi, trąciło groźbą zwolnień.

Przeczuły to bestie słodkie, bo kiedy w środę wtargnęłam do biura jak furia, zdeterminowana do urządzenia solidnej pokazówki, zastałam w gabinecie wyjątkowo piękny bukiet firmowych piwonii, a świeżo ogolony, gładziutki, mięciutki Robercie (mój osobisty), podsunął mi wyjątkowo aromatyczną kawę z bezą. Poza tym kołatało mi po głowie, że coś tam jednak czasami bąkali o jakichś cięciach budżetowych, ale zbywałam ich zdaje się, opływając jak zwykle w codziennych zbytkach. Popołudniowy okrągły stół z Patrycją z zarządu w pełni potwierdził najgorsze obawy: decyzja o ograniczeniach wydatków zapadła. W połowie miesiąca zaczyna się audyt zmierzający do ukrócenia nieuzasadnionych kosztów. To ostatnie nieco mnie podbudowało, bo przecież czego jak czego, ale zasadności kosztów kosmetyczno-upiększających i ogólnie relaksujących, zawsze umiem dowieść. Chwilowo jednak nie sypiam, targana niepewnością co do dalszych losów moich licznych zabiegów i przyjemności, a przez tę niepewność coraz bardziej ich potrzebująca. Zaklęty krąg obłędu! Do tego jeszcze muszę szczerze przyznać, że nos Patrycji zrobili naprawdę genialnie, co ostatecznie mnie dobiło. Przecież jak tak dalej pójdzie, żeby jej dorównać, będę musiała zacząć dopłacać z własnej kieszeni! Życie nie jest sprawiedliwe...

KoKo, 24.12.2007

Robaczki Moje Najukochańsze!

I oto nadszedł ten dzień jedyny i niepowtarzalny, kiedy zmienia się optyka świata, nic nie jest, jakim się zdaje, i nawet zwierzę przemawia własnym głosem.
Wiem coś o tym, bo nieraz już doświadczyłam wszystkich tych cudów. Gizela od lat dokonuje w wigilię Wigilii swych czarów na mej twarzy, zdzierając z niej najmocniejszymi kwasami całoroczne złogi zmęczenia, pracy, szaleństw oraz zanieczyszczeń atmosferycznych. W końcu komu jak komu, ale własnorodzonej siostrze nie dam tej satysfakcji, żeby jej mąż dostrzegł wreszcie różnicę wieku, przemawiającą niestety kalendarzem na jej korzyść.
Dla dopełnienia staropolskiej tradycji daję się jej zresztą tego wieczora wygadać do woli jeszcze przed północą, jakie to wiedzie wspaniałe życie rodzinne ze swoim naburmuszonym Karolem i parą nieznośnych latorośli, z których każdą dokładnie widać po jej biodrach. O ile na co dzień drzemy koty, głównie na tle zaszłości, które kiedyś jej ślubny miał do mnie (a którym niezbyt się opierałam, przynajmniej dopóki nie utuczyła go na dobre i nie odarła z resztek samczego uroku), to tego dnia nie daję jej się sprowokować. Za całą odpowiedź na jej gderanie starcza starannie dobrana garsonka z pantoflami na wysokich obcasach, przemawiającymi najwymowniej do mniej lub bardziej dojrzałej męskiej części familii.

Kwestia prezentów reguluje się co roku samoczynnie: większość załatwiają paczki od nagorliwych biznesowych-podlizusów: słodyczy i alkoholi z tych wszystkich koszy i kuferków wystarcza jeszcze na spotkania sylwestrowe. A co do wkładu w wigilię, to nie schodzę poniżej poziomu najlepszej firmy kateringowej w mieście, więc zasadniczo należy uznać mój udział w organizacji świąt za załatwiony.
W firmie rozrywek nie brakuje, a gdy już brakuje, zarządzam nowe, na przykład obecność we wszystkie międzyświąteczne dni i w Sylwestra. Ilość rocznych raportów, nad którymi usadzam swoich słodkich referentów sprawia, że nawet podczas porannego przeglądu prasy nie mogę oderwać wzroku od krawatów nieskazitelnie wiązanych pod nerwowo drgającymi grdykami. Mój nowy asystent cechuje się wprawdzie szczególnie rozbudowanymi ramionami, ale lotność umysły prezentuje zdecydowanie poniżej krytycznego poziomu. Zresztą przy wyraźnym upodobaniu do pizzy wyraźnie się na jesieni kondycyjnie zaniedbał, trzeba będzie go wymienić.
W kwestii wieczornych zajęć dodatkowych padło na niejakiego Mariuszka, cóż za słodkie stworzenie, jak się rozkosznie opiera, że nie, w ten piątek to on tylko do dziesiątej może, nawet likier z amaruli nie do końca go wyluzował. I ten błysk przerażenia w przekrwionych nieco od cyferek, a jednak wciąż nieskalanie szarobłękitnych oczętach, kiedy zlecam mu kolejne nadgodziny! Biurowa plotka głosi, że ma inklinacje w kierunku rosłych panów, ja tam wiem swoje, kiedy mu portfel podczas panicznej szamotaniny ostatnio wypadł na podłogę, mignęło mi zdjęcie jakiegoś czarnowłosego maleństwa, ale w końcu nie będę zmuszać go do czynności seksualnych przy pierwszym bilansie.
Przed wieczorem dziś jeszcze sporo zajęć. W południe spotykamy się z Gabi w centrum handlowym na corocznej wigilijnej kawusi, żeby jak zwykle ponabijać się z amoku oszalałych tłumów, tratujących się do reszty w ostatnich sprawunkach. Jak rozczulająco bezbronni są w ten dzień faceci, wprzęgnięci w kierat bożonarodzeniowych obowiązków: największe chojraki, powypychane z domu z listami zakupów ostatniej szansy zaciśniętych kurczowo w dłoniach! Ich tęskne spojrzenia bombadują nas, gdy bez skrępowania komentujemy ich wdzięki, na które ich kobiety dawno już przestały zwracać uwagę.
Oj, będzie co zbierać po świętach, kiedy wylegną z powrotem na powietrze po trzech dniach zapuszkowania w oparach domowego absurdu! Może znów znajdzie się jakiś miły, niedopieszczony byczek na cały karnawał? To co roku najlepszy prezent, jaki udaj mi się dla siebie wypatrzyć.

KoKo, 16.11.2007

Kochane Moje Rybeńki!

Mrozy się takie nagle porobiły, że jak ostatnio bladym świtem o dziewiątej nowego czasu na balkon wyszłam, żeby sprawdzić czy mój Fifik na porannym spacerze za daleko od domu nie odbiega, to mi nagłe skoki temperaturowe kompletnie maskarę posklejały. Nie zdążyłam nawet mrugnąć, i już miałam problemy z podniesieniem powieki. Zaplątałam się przez to koszmarnie w muślinową zasłonę, którą pomyliłam z podomką, i mało brakowało, a wybiła bym sobie świeżo założone implanty.

Kobieta z wiekiem coraz bogatsza w doświadczenia, więc w dobrej wierze od razu doradzę, by w takich wypadkach nie przyspieszać odtajania rzęs dyfuzyjną turbosuszarką do włosów, ani prawdopodobnie żadną inną. Następny kwadrans czekałam, aż białka oczu wybieleją po nadparzeniu, a brwi, cóż, musiałam je częściowo domalowywać. Jednym słowem: pechowy poranek.

Jak tu się dziwić, że ze wszech miar wolę kraje ciepłe, bo na tamte temperatury producenci kosmetyków są zdecydowanie lepiej przygotowani. Tyle że świeżo po miesięcznym pobycie w Afryce nie mogę sobie pozwolić na podobne ekstrawagancje przed nowym rokiem – przyjdzie mi cierpieć chłody przez te niekończące się momenty męki, zanim od klatki schodowej przebiegnę najszybszym nawet truchcikiem do służbowej limuzyny.

Na szczęście w pracy klimatyzacja, którą z premedytacją każę ustawiać na ulubione 25 stopni, co ma te pozytywne skutki, że powabni chłopcy, choćby nie wiadomo jak płaszczami okutani brnęli do pracy w porannej zawierusze, w firmie natychmiast zrzucają wszelkie zbędne okrycia, pozostając tylko w służbowych, przewiewnych podkrawatowych koszulach, które niezwykle stymulująco działają na moją żadną wrażeń wyobraźnię. Z drugiej strony najwyższa pora sprowokować rotację personelu, część z nich bowiem do znudzenia mi się już opatrzyła.

Tyle tylko, że nie wszędzie można liczyć na podobny komfort termiczny. Żądna doznań kulturalnych połasiłam się na festiwal filmów pokręconych. Szczerze pisząc, nie przestudiowałam nawet pobieżnie programu, ale Izabela doniosła, że na jednej z projekcji przyuważyla raczą parę, bo teraz obowiązkowo pokazują się razem. No przecież nie mogłam sobie darować pozostania w tej kwestii w tyle, żeby ta wywłoka mogła się po wszystkich obnosić (a przyznała, że do mnie dzwoni jako piątej z kolei, zakładam że po mnie nastąpiła cała książka telefoniczna).

Wykupiłam więc bilety na wszystkie niedzielne seanse, które twardo odsiedziałam, przemarzając na obu kinowych salach niemiłosiernie, w dodatku narażona na przeciągi biegając między pomieszczeniami, w których projekcje odbywały się symultanicznie. Święto narodowe, w całej okolicy nic zjeść, na moje żale i pretensje obsługa pozostała całkiem głucha.

Dalej się ruszyć bałam, żeby sław nie przegapić, zamówienia z dowozem trwały godzinami, po słynnych kochankach nie było ni śladu, chociaż oglądałam wszystkich uważnie, rząd po rzędzie. Pod wieczór nie wytrzymałam wreszcie i poszłam. Na zakończenie miał zjawić się wprawdzie Poniedziałek, ale on - jako samotnie pokazujący się - całkiem już teraz jest passe, więc co będę sobie głowę zawracać. Wygłodzona, zziębiała, w przekrzywionej apaszce, ewakuowałam się w poczuciu klęski do domu, gdzie natychmiast zapodałam trzy lampki najlepszego koniaku.

Przed północą zatelefonowała rozanielona Violetta, tuż po rozmowie z Izą. Podobno przyszli na ostatni film. Ze złości złamałam najfinezyjniejszy tips, pomalowany w motyw z mojego najnowszego telefonu. I jak tu się dziwić, że ludzi kultura nie interesuje. Przecież w ten sposób nerwy i majątek można stracić, nie wspominając o zdrowiu.

KoKo, 25.10.2007

Psiuniu Wytęskniona!

Jesień coraz bardziej daje się we znaki. Na początku miesiąca wróciłam tranzytem z Włoch czy innej Hiszpanii, i chociaż tam już szczególnych upałów nie doświadczysz, z kolei w kraju pogoda dość łagodnie się nami obchodzi, to jednak szok nastąpił niewątpliwy. Nie tyle termiczny, co oświetleniowy: promienie słoneczne pod zupełnie innym kątem odbijają się od kości policzkowych, przez co wystawiona zostałam na konfuzję, gdy dwudziestoparoletnie, nowo-w klubie-poznane dziecię wypaliło nagle podczas spaceru: "dobry ten podkład, ładnie kryje, tylko odcień zmień, bo za ciemny".

Wprawdzie chłopię wykazało się wystarczającym taktem, by objaśnić mnie półgłosem, dyskretnie i bez świadków, ale uświadomiłam sobie nader dotkliwie: lato skończyło się na dobre. Najwyraźniej usiłowałam zatrzymać je na chwilę, stosując preparaty, odpowiadające słonecznie zbrązowionemu odcieniowi skóry, ale natury nie oszukasz - zbladłam w naszym nordyckim chłodzie, ani się spostrzegłam.

Jako że wielkimi krokami zbliżała się pamiętna niedziela, a spodziewając się wysokiej frekwencji wyborczej musiałam przyjąć, że tego popołudnia wystawiona będę na spojrzenia współgłosujących obywateli, podjęłam kroki zapobiegawcze ku poprawieniu prezencji. Życie niejednokrotnie mi pokazało, jak ważna jest gotowość na każdą okoliczność, bo niewiadomy jest dzień i godzina, gdy znajdziesz się pod ostrzałem kamer czy zawistnych spojrzeń. W obu wypadkach wskazane jest wyglądać nieskalanie (nie mylić z 'niepokalanie').

Między sesjami solarnymi przeglądałam spokojnie w internecie portrety kandydatów, bo i w tym względzie postanowiłam dokonać jak najtrafniejszego wyboru. Z posłem jak z podkładem - musi idealnie skomponować się z warunkami zastanymi. Wnikliwie wzięłam pod lupę wszystkie wizerunki, zaglądając w błyszczące oczy, muskając wzrokiem kosmyki świeżo ułożonych włosów, prześlizgując spojrzenie po zarysach szczęk, płatkach usznych i innych widocznych szczegółach fizjonomicznych. Wytypowałam w myśl zasady, że kto panuje nad tłustą cerą, zwłaszcza w młodym wieku, poradzi sobie bez trudu z okiełznaniem żywiołu parlamentarnego i koalicyjnego.

Skoro miałam możliwość wyboru, postanowiłam głosować w Warszawie, w samym Pałacu Kultury, bo tylko pod tamtejszymi kryształowymi żyrandolami mogłam w pełni objawić swoją klasę obywatelską. Gdzie, jeśli nie w tych wysokich na kilkanaście metrów hallach, stukot moich dwunastocentymetrowych szpilek mógłby wybrzmieć z należytym dostojeństwiem i lekkością jednocześnie?

Na widok męskiej, wielce młodej i urodziwej części komisji wyborczej straciłam na chwilę głowę, i nawet usiłowałam wpisać kontaktowy numer telefonu w rubryczkę kwitującą odbiór płachty do głosowania. Szybko jednak przywołałam się do porządku, obowiązek jest obowiązek, i - wyciągnąwszy w kabinie ściągę z potretami przystojnych działaczy, dokonałam selekcji na pohybel kapelusznikom, wpatrzonym w jakieś beretopodobne stare grzyby.

Dopiero wrzuciwszy złożony plakat w szczelinę urny, z poczuciem dobrze spełnionego zadania, pozwoliłam sobie w drodze ku wyjściu potknąć się zręcznie na tyle, by wylądować na kolanach przystojniejszego członka, który otumaniony zmysłowym zapachem mych perfum oraz żelaznym uchwytem dłoni na swoim podudziu, zarumienił się wdzięcznie nad prążkowanym krawatem, a pewnie jeszcze w paru innych miejscach. Sądząc po zaangażowaniu w społecznikowską pracę oraz zdrowej, brzoskwiniowej cerze, pokrytej delikatnym meszkiem, można mu wróżyć świetlaną, polityczną przyszłość.

W czym nie omieszkam utwierdzić się na spotkaniu w przyszłym tygodniu.

Pozdrawiam, całuję i wszelkie takie...

KoKo, 5.10.2007

Kochane Moje Ptaszęta,

jesień na dobre szaleje w moim sercu i umyśle. Psiunia zawsze twierdziła, że zwłaszcza ten ostatni niezwykle podatny jest na skoki ciśnienia. Wczoraj na przykład zaczęłam z nudów zmieniać ustawienia językowe poczty online, w chwili zapomnienia przełączając je na węgierski. Nie wiem, co mnie podkusiło. Obraz smagłych młodzieńców z tamtejszych filmów XXX? A może całkiem wymierne wspomnienie wieczoru w parku nieopodal pesztańskich baszt rybackich...?


Ocknąwszy się stwierdziłam, że ugrofińskie, nakropkowane literki, to nie to samo, co głębokie dźwięki, wydobywające się z przepastnych gardeł (jestem pewna, że śniadych także od wewnątrz), z reguły zresztą dubbingowane na angielski. Niezamierzenie rozesłałam seryjnie najświeższe plotki o niezdrowej cerze Klotyldy, pousuwałam za to równie istotne informacje, o których odtworzenie nie będę śmiała poprosić.

Co gorsza, z uwagi na integrację poczty z przeglądarką i innymi aplikacjami, język węgierski przeniknął także do nich. Próbowałam opanować sytuację, ale każde kliknięcie na 'beállítások', 'főoldal' czy inne 'kimenő üzenetek' pogarszało tylko sprawę. Gdy zamiast umlautów na ekranie pojawiły się arabskie robaczki, skapitulowałam ostatecznie.

Ale, jak mawia Psiunia: nie ma zmartwienia, na które nie pomoże przystojny mężczyzna. Poprawiłam naprędce makijaż (praca w domu nie zwalnia od codziennych powinności!), zmieniłam podomkę na bardziej kusą, po czym zbiegłam na półpiętro niżej, do nowego sąsiada. Nie miałam dotąd okazji zamienić z nim ani słowa, ale podczas wieczornych ablucji w pienistej kąpieli nieraz nękał mnie obraz sprzed tygodnia, gdy spocony i na wpół rozebrany wnosił po schodach swoje sprzęty domowe, wśród których - obok innych atrybutów - zapamiętałam także monitor i komputer.

Nie pomyliłam się w swych przewidywaniach. Upewniwszy się uwypukleniem krągłości w połach szlafroczka co do orientacji rosłego Krzysia o przyjemnym głosie i spojrzeniu, wyłuszczyłam w spazmach sprawę, wczepiłam się w ramię, i pociągnęłam do swojego przytulnego mieszkanka (gdzie zapobiegliwie zapaliłam świece o zmysłowym aromacie drzewa sandałowego).



Chwilę później siedział przy moim laptopie ze szklanką zimnego piwa w dłoni, bo świece świecami, ale przecież wiem, jak naprawdę zjednać mężczyznę. Nie zdążył upić połowy, gdy na ekranie pojawiły się polskie ogonki. Tyle że akurat nie te interesowały mnie w tym momencie najbardziej.

Gdy odwrócił się, by zakomunikować dobrą nowinę, jego oczy spoczęły nareszcie na moich powabach. Kto wie, czy przygnębiona szarzyzną za oknem nie tego właśnie pragnęłam, dłubiąc w ustawieniach komputera, którymi, jak się już wielokrotnie przekonałam, nie powinnam samodzielnie manipulować?



Powiedziałam mu zresztą o swojej informatycznej ułomności w nadziei, że jako rasowy technik nie powstrzyma się przed chęcią drobiazgowego wyłożenia mi tematu. Zareagował prawidłowo, chociaż o samych komputerach nie dowiedziałam się już zbyt wiele. Zresztą i tak zaoferował, że w razie czego zawsze chętnie pomoże, o każdej porze.

Gdzieś w środku nocy ta cała jesień wydała mi się nagle jakaś taka złotsza. To miło, że można jeszcze w dzisiejszych czasach liczyć na pomocne, silne, nieugięte ramię wysokiego sąsiada.

Psiunia, 1.12.2006

KoKo Moja Malutka, wszystko Ci się Biedactwo pokręciło!

Po pierwsze, jak mogłaś przypuszczać, że to moje gołe stopy wystają spod stołu? Oszalałaś. Przy czym wcale nie chodzi o bezwstydne obnażanie się w miejscu publicznym, ale o to, że nigdy, przenigdy nie zaległabym pod jakimś banalnym stołem. Wybieram miejsca bardziej eksponowane: na barze bądź ewentualnie w męskiej toalecie pod umywalkami, gdzie ktoś może mnie dostrzec i uratować.

Po drugie Rikko na mój widok ucieka, od czasu jak go zbyt pośpiesznie skonsumowałam w zeszłym roku. Trudno uwierzyć, że chciałby po raz drugi odwiedzić moją sypialnię z własnej woli. Skompromitował się za pierwszej bytności akuratnie.

Po trzecie, Rikko jest brunetem.

Po czwarte, wyszłaś z Rikko, więc nie mógł mnie odwozić i wtahać. Chyba, że on po mnie wrócił, ale w takim razie po co z nim wyszłaś? Chyba nie po to, by Ci złapał taryfę, Kochanie?

Po piąte, Kochanie, ja mieszkam na dwudziestym piętrze i mam windę - nie trzeba mnie wtahiwać, wystarczy wsadzić w windę i nacisnąć guzik. Ale, ale, Kochanie, na którym to pięterku Tobie przyszło mieszkać? Na trzecim? Nie może być.

Po szóste, na Twój widok Rikko zachowuje się jakby postradał resztki nabytej na kursach wieczorowych przyzwoitości oraz traci ostatecznie postrzeganie jakiejkolwiek rzeczywistości poza Twoją osobą.
Więc nawet, jeżeli rzeczywiście mnie wtahiwał na trzecie piętro po jakiejś imprezie, to Ciebie na niej nie było, bo gdybyś była, to nawet gdybym okazała się kolejnym wcieleniem Obcego, on by tego nie zauważył. Tym bardziej niemożliwe, żeby mnie wypatrzył pod stołem, Ty Żyrafo.

Po siódme, jeżeli chodzi o Bombaj, to właśnie tam kupiłam cudną apaszkę, którą Ci podarowałam na tej właśnie imprezie, po której Rikko mnie wtahiwał na trzecie piętro.

Po ósme i ostatnie, nie dalej jak wczoraj spotkałam Rikko w Szparce, rozkładającego się przy barze, ozdobionego tą właśnie cudną apaszką. Przytykał ją sobie co i rusz do nosa i wąchał zachłannie, a po każdym niuchu łkał, badziąg pokręcony jeden, i wymawiał szeptem Twoje imię. Zakochał się, czy co?

Twoja na zawsze,



PS. Moja rada na skręcające się od wilgoci włosy: Kochana, wyrwij je wreszcie, bo z tymi kudłami w nosie wyglądasz jak Wilkołak w trakcie przemiany...